Świt. Słońce jest już przeczuwalne. Po wczorajszym deszczu - cudowna rześkość. Niebo poprzecierane jedynie mgłami i rozciągniętymi jak woal chmurami. No to jadę na ostrężyny. Bo to ten czas - ich czas.
Idę ścieżką między polami do zagajnika. Po prawej ostra zieleń kukurydzy, po lewej złociste zboża z niebieskimi bławatkami, a później zmiana - jak na szachownicy. Spłoszona sarna wyłania się z boku, chwilę stoi i w końcu odwraca się i ucieka. Nagle pola i dróżka się kończą. Zmierzam do celu łąką, szlakiem wydeptanym przez zwierzęta. Mam już jeżyny na wyciągnięcie dłoni, ale teraz moją uwagę odciąga wstające słońce nad Wrzosami. Sięga już drzew, jest coraz wyżej, nabiera rozpędu.
W końcu docieram do krzewów - owoce są tak dojrzałe, że wystarczy trącić kolczastą gałązkę by spadały.
Ostrężyny o świcie - skąpane deszczem świtezianki...