Wyruszyłam z domu z przekonaniem, że jadę na Bednarze, ale szybko zorientowałam się, że dojadę tam z kilkoma postojami po drodze. Na pierwszy ogień poszła Maciejówka. Niewielkie kałuże pokrywała warstwa lodu, a zielone pola wyglądały jak mrożona herbata z mięty. Słońce wychodzące zza Kajasówki tworzyło czerwoną aurę. Było pięknie, ale bez rękawiczek ręce mi już tak zmarzły, że miałam problem z obsługą aparatu. Jadąc w następne miejsce miałam czas by ogrzały się na tyle, że znowu mogłam robić zdjęcia. A Wołek i Czamarze też nie zawiodły. Widok na góry zapierał dech w piersiach, a i rozległe pola i Kajasówka wybielone robiły wrażenie. Na koniec ruszyłam tam, gdzie planowałam - Na Bednarze i do Zapaści. Doszłam do końca wąwozem, dalej otwierała się łąka - biało-zielona. Jeszcze tylko zagajnik z aktualnie ogołoconymi z liści drzewami - ale dzięki temu na koniec mogłam zobaczyć coś co nie zdarza mi się zbyt często - na jednym z drzew siedziała duża piękna sowa. To już koniec Zapaści, ale nie koniec wycieczki - ale o niej następnym razem.