Wyszłam z domu w przekonaniu, że jestem doskonale ubrana. Gdybym w aucie nie znalazła rękawiczek to chyba z wycieczki byłyby nici. Nawet kalosze okazały się niestosowne, lepsze byłyby buty trekkingowe, bo w nich nie jest zimno. Na czapkę naciągnęłam jeszcze kaptur bluzy i dopiero wtedy mogłam iść, bo zimny wiatr nie wpadał mi za kołnierz. Tak okutana przy (zaledwie) 0 stopni C ruszyłam w lasek wzdłuż wąwozu przy drodze na Morgi. Nic nie było tego dnia takie jak być powinno. Lasek nie był zwyczajnym zagajnikiem na jaki wyglądał z drogi. Lasek był poszyciem ogromnej stromizny kończącej się osypującym się skaliskiem. Drzewa na urwisku, wystające skały i ślizgające się sztywne od mrozu kalosze... Na szczęście udało mi się wejść na górę i chyba wtedy naprawdę uświadomiłam sobie jak wysoko znalazłam się nad drogą. A można jeszcze wyżej... No więc poszłam wyżej. A tam kolejna skarpa. Doszłam do pól, ale z prawej zachęcająco wyglądał kolejny zagajnik z kilkoma równoległymi ścieżkami. Wyjątkowo dylematu nie miałam, którą drogą iść bo postanowiłam przejść każdą. Nie były zbyt długie, prowadziły w dół (jedne mocniej inne słabiej), ale każda była trochę inna. Kiedy już ostatecznie wyszłam z zagajnika (tzn. nie zawracałam by przejść kolejną ścieżką) - znalazłam się pomiędzy sadami. Drzewa owocowe układały się w lekko zakrzywione linie i w końcu pomimo chłodu poczułam, że jest cudownie. Zawróciłam z powrotem by zejść w dół wzdłuż wąwozu - tym razem drugą stroną i natknęłam się na kolejne skalisko. Pomyślałam też jak pięknie musi tu być wiosną kiedy te wszystkie drzewa kwitną i rozsiewają wokół zapach a z kwiatów sypią się płatki. Nawet jakoś cieplej mi się zrobiło...