Przejechałam się i wpadłam. Ześlizgnęłam się ze skarpy, kończąc jedną nogę w potoku, który po wczorajszym deszczu nieco zyskał na wyrazistości. W zasadzie rozwiązało to problem chlupania w jednym bucie, bo wcześniej drugą nogą wpadłam do rowu idąc na Skałki Plebańskie.
Szłam i nie rozpoznawałam okolicy. Pola ze wschodzącą dopiero kukurydzą, horyzont nie przesłonięty wysokimi łodygami wyglądały inaczej... Odsłoniły się drzewa na polu i mały jar. Potok wcale nie był taki spokojny jak latem, po ostatnich opadach był mętny a woda w korycie lekko podniesiona. Pogłębiły się wyrwy w ziemi, ale pokryły też świeżą zielenią, przez co zrobiły się mniej widoczne i stanowiące ryzyko wpadnięcia. I tylko skały - niewzruszenie i niezmiennie w tym samym miejscu.
Ledwo widoczna dróżka wśród drzew, można z niej zrezygnować i samemu wyznaczać nową. Ślady urzędowania bobrów i zapowiedź maja - liście konwalii.
Inna pora roku, inny kolor zieleni i ziemi, inny kolor nieba - jakby zupełnie nowy spacer. Nie mogłam sobie odpuścić okazji i wracając poszłam w stronę przecinka drzew. Najpierw myślałam, że stanowią dość nietypową miedzę między polami, ale kiedy doszłam na miejsce zorientowałam się, że osłaniają mały jar - naturalną barierę w uprawach.
Pięć kilometrów - było tak cudownie rześko, że nawet nie poczułam zmęczenia. Tylko ta woda w butach. A ten sezon kąpielowy - może tak jeszcze kilka dni... Dostałam kataru.