tam kolejne buty do suszenia...
O piątej rano było zjawiskowo, ale dopiero pół godziny później dotarło do mnie - że wiecznie trwać to nie będzie i że to ostatni moment na wyjście z domu.
Wołek. Tu strumyka brak, ale o zioła nietrudno. A najpewniej o rzepak. Ogromne żółte pola na tle zaróżowionego nieba wciągały mnie coraz dalej. Na skrajach pól - wąskie zielone oazy nasączone wodą po deszczach jak gąbki. Do auta doszłam już w butach przemoczonych.
Skotnica, Jaskowiec. Noooo, tutaj poszłam na całość. Trawa po pas (mokra trawa) a głowie myśl, że z tego miejsca będzie fantastyczny widok. Był. Wody w butach przybywało, a trzymając w rękach aparaty i kluczyki od auta (hm, nie miałam żadnych kieszeni przy ubraniu a i plecaka z pośpiechu nie wzięłam) trudno mówić o równowadze więc po chwili podnosiłam się z ziemi (spodnie z ziemi, w ziemi całe). Przyjechałam tu jednak w konkretnym celu - na wyspę. Po ostatnich opadach strumienie powinny być mocniej zasilone w wodę. I tak było. Kiedy do niej się przedarłam przez mokre pokrzywy to już mi nie robiło różnicy w jaski sposób przechodzę na drugą stronę - przeskakuję po kamieniach czy tak zwyczajnie sobie idę. A okolica wyglądała pięknie. Nooo, ale to dopiero nabrałam ochoty na wycieczkę. Jak w butach ma się po szklance wody to najlepiej iść... do wodospadów.
Wrzosy. By dostać się wodospadów i strumienia znowu trzeba pokonać wysokie trawy i pokrzywy. Ostatnio koryto strumienia tutaj było suche, dziś tętniło życiem. Woda głośno spływała po skałach. Miałam wrażenie, że jar po zimie trochę się odsłonił, przeszłam kawałek w dół i zawróciłam.
Ostatnie opady spowodowały, że w strumienie wróciło życie. Warto teraż się nad nie wyprawić (no może w lepszych butach), a wsiadając do auta czułam jak intensywnie pachnę ziołami z łąk...