Pierwszy raz na Górę Zalaską szłam przez Orlej. I drugi i trzeci i czwarty (o ile mnie pamięć nie myli) również. Ponieważ krajobraz jest tam niesamowity a ścieżki i zagajniki ciągną tu i tam - postanowiłam rozpracować nowe dojścia, poznać nowe miejsca. Była więc trasa ulicą Piaskową, była Lipową, była i przez Głuchówki i od strony wioski indiańskiej Arapaho.
Każda inna i ciekawa.
Zaskoczył mnie las od strony Głuchówek. Szybko zrobił się wąwóz, a właściwie dolinka ze strumykiem. Zaskoczył - bo jak już się tam znalazłam to spodziewałam się skał, a tam ich nie ma. Jedynie strumyk wyłożony jest kamieniami. I w różnych kierunkach odnogi dolinek z kolejnymi strumykami. Taki zielony układ krwionośny. Nie wchodziłam w te odnogi (zostawiam na kolejny raz) i w końcu przedarłam się przez tę zieleń do góry, do światła i słońca. Do pól. Kiedy odwróciłam się znowu przodem do lasu na horyzoncie zobaczyłam góry.
I jeszcze droga obok wioski indiańskiej. Jest głęboko wcięta we wzgórze. Prowadzi oczywiście obok obok indiańskich namiotów, które zwykle są wypełnione dzieciakami. Wtedy, pod wieczór dzieci już nie było, byli tylko właściciele, którzy korzystali z pięknej pogody i malowali ławeczki.
Słońce zachodzi nad zamkiem w Rudnie, Robi się złocista poświata, wyostrzają się kolory.
Może jeszcze znajdę jakąś nową drogę? A nawet jeśli nie to z na pewno będę wracała tymi, które już znam.