Najpierw był list, a później spacer. Marta mieszka od kilku lat we Frywałdzie a pochodzi z Zalasu. Marta Łukaszyk jest wyjątkową osobą, zbiera wspomnienia mieszkańców okolic i spisuje je. Studiowała dziennikarstwo - to i wrodzona wrażliwość gwarantują teksty na najwyższym poziomie. Zaprosiłam Martę do współredagowania wpisów na blogu. Zapewniam, że będzie o czym poczytać. Dziś parę wspomnień mieszkańców Sanki i okolic o zimach (w końcu - kiedyś to bywały zimy...) jeszcze gościnnie, wkrótce Marta zawita tu już jako autor. Zatem zapraszamy do śnieżnej krainy...
"Niech pani patrzy jak te wszystkie dzieci śmigają na łyżwach. Sprzęt porządny mają, kombinezony. My tego nie mieli. Ja na łyżwach jeździłem ostatnio z 70 lat temu i to nie na lodowisku, ale na stawku zamarzniętym się jeździło. Łyżwy nazywały się żabki, były przyczepiane do zelówki buta. Nieraz jak się zelówkę urwało to strach było wracać do domu.
Na nartach też my jeździli, ale nart porządnych nikt nie miał. Jak komu ojciec dał beczkę to się z deski bednarki narty robiło bo wygięta. Całkiem dobrze się na tym jeździło. Jak kto miał narty jesionowe, bo plastiku wtedy nie było, to wtedy był to szczyt techniki i wszystkie chłopaki chcieli na tym zjeżdżać.
Teraz wszystko jest tylko zim takich już nie ma i tu się nie da jeździć.
Chciałbym być teraz młody. Nie musiałbym nic mieć tylko młodość i zdrowie bo to jest najważniejsze. Ale tak się nie da. Życie przeleciało i czas się nie wróci..."
"Zimy były śnieżne i mroźne, a roztopy to było jedno wielkie błoto. Węgiel się kupowało na jarmarku w Krzeszowicach i furą się wiozło do domu. Pół tony, tona, takie to były ilości bo pieniędzy za dużo nie było. Najbliżej na jarmak było jak się jechało koło kapliczki na sosence i przez Głuchówki. Asfaltu nie było, tylko polna droga w wąwozie, po którym już nie ma śladu. Teraz to już jest wyrównane, ale jak się tam wóz utopił to koń go nie dał rady wyciągnąć i nieraz trzeba było wóz wypychać."
“Zimy były srogie, mroźne, śnieżne, nie to co teraz. Dzieci do szkoły chodziły tu gdzie teraz jest remiza. Całą gromadką siedzieliśmy przy piecu kaflowym i grzaliśmy się. Na religię chodziliśmy do kościoła, wtedy proboszczem był ksiądz Fryc. Na Boże Narodzenie w kościele przy bocznym ołtarzu po prawej stronie stała szopka. Była nieduża, skromna, ale piękna – były w niej gipsowe figurki, a reszta robiona ręcznie, kryta była słomą. Pasterka to była przepiękna msza, wtedy w kościele nie było jeszcze prądu więc wspaniale to wszystko wyglądało w blasku świec. Na drugi dzień Świąt na świętego Szczepana w kościele z chóru sypali owsem, i to sypali dosyć obficie, miało to zapewnić obfite plony w następnym roku. Na roraty chodziła na pewno moja mama, ale nie pamiętam żeby nas ze sobą zabierała, bo wtedy było ciemno i zimno, a my nie mieliśmy nawet takich ciepłych ubrań. Pamiętam, że w domu mieliśmy zawsze żywą choinkę ozdabianą orzechami tak zwanymi jurkami i ozdobami, które robiliśmy sami w domu, na choince mieliśmy też prawdziwe świeczki. Po Nowym Roku ksiądz z kościelnym chodzili po kolędzie i kościelny rozdawał wtedy dzieciom cukierki. Czasem też z nimi śpiewaliśmy kolędy”
“Ojciec mi opowiadał, że przed wojną było jeszcze dosyć niespokojnie i biednie. Działała wtedy taka grupa złodziei z jednej wsi niedaleko stąd. Jak w zimie zaczynał się u niektórych głód to kradli zapasy ziemniaków, buraków, krowy. Trzeba było uważać jak wieczór zaczynał padać śnieg i wyglądało, że będzie padać do rana, bo jakby coś ukradli to wszystkie ślady będą zasypane. U mojego ojca w sąsiedztwie raz ukradli krowę. Ale jak! Zaczaili się, krowie od razu worek z sianem na szyję, żeby jadła i nie muczała i w dodatku ubrali jej buty, żeby zostawiała ślady jak dwóch ludzi. Plan był doskonały, ale jakoś udało się dojść kto to zrobił, bo podejrzewali kto mógł ją ukraść. Tam tą krowę znaleźli i w ten sposób dowiedzieli się jak przebiegała kradzież.”
“Zimą zaspy po pas nikogo nie dziwiły. Między Frywałdem a Sanką nie było żadnych domów, same pola. Droga na Baczyn to był głęboki wąwóz na szerokość konia z wozem. Po tych polach hulał taki wiatr, że całkowicie zawiewało śniegiem wszystko wokół i w ogóle nie było widać gdzie jest ta droga. Tam były największe zaspy. Jak szliśmy do szkoły i się w tą drogę przypadkiem wpadło to bieda było wyjść, bo było śniegu nawet na dwa metry. Do szkoły z Frywałdu szło się godzinę albo i lepiej. Nikt dzieci saniami czy wozem nie podwoził. Ale za to robili nam kuligi i to była najlepsza zabawa.”
“Pamiętam jak byłam mała, była sroga zima, wszystko zasypane i tata poszedł do stodoły po siano dla krowy czy konia. Nagle wbiega do domu ucieszony z wieścią, że w stodole złapał się w pułapkę tchórz. Bo wtedy zakładali w stodołach czy stajniach takie pułapki, coś w rodzaju klatki, do której wkładali na przykład jajko na przynętę i jak zwierzę tam weszło to pułapka się sama zamykała. Zaraz do taty dołączył jego brat i polecieli do stodoły. Strasznie było mi żal tego zwierzaka bo oni by go zatłukli. Teraz wydaje mi się, że to był gronostaj albo łasica, bo za sprzedaż ich skórki można było trochę zarobić. Nie wiem co poszło nie tak, ale to zwierzę jakoś im uciekło. Biegali po stodole, sprawdzali wszędzie, ale nie udało im się go znaleźć. Wszyscy byli zawiedzeni, oprócz mnie oczywiście.”
“Ja nie wiem jak to się działo, że my nie marzliśmy za bardzo w zimie. Przed wojną zimą nieraz były takie śniegi, że przez zaspy po pas chodziliśmy do szkoły. Dziewczynki zawsze w spódnicach i w chustkach na głowie. W spodniach chodziły tylko chłopaki. A rajstop wtedy nie było, ja czegoś takiego nie znałam. Nosiło się pończochy, coś jakby takie długie skarpetki nad kolano, spódnicę, a u góry gołe nogi. Jak był wielki mróz to nam mama jeszcze takie dłuższe barchanowe majtki dawała. Jak było choć trochę słonka to się zawsze śmialiśmy jakżeśmy przez te zaspy szli, ale najgorzej było jak wiało, bo z Głuchówek do szkoły większa część drogi była przez pola i wtedy zawsze porządnie wymarzliśmy.”
“W latach pięćdziesiątych mój ojciec był zatrudniony w nieczynnym już kamieniołomie Orlej w lesie między Głuchówkami a Wrzosami. Raz w grudniu zorganizowano tam spotkanie dla dzieci pracowników. To były takie czasy, że w zakładach pracy z prezentami nie przychodził święty Mikołaj tylko Dziadek Mróz. Nam też tam wręczał wtedy małe podarki Dziadek Mróz. Pamiętam, że syn kierownika kamieniołomu, który był mniej więcej w moim wieku, strasznie się wymądrzał więc dałem mu w dziób. Miałem wtedy kilka lat. Mama się strasznie bała, że z tego powodu ojca zwolnią z pracy, ale kierownik okazał się porządnym człowiekiem i żadnych problemów ojciec nie miał.”
Część tych tekstów pojawiła się drukiem w gazetce parafialnej Sanki.
Dziękuję Panie Stanisławie za piękny plastyczny komentarz z opisem dziecięcych zimowych zabaw. A Grzmiączka mnie kusi od dawna, muszę się tam wybrać. Pozdrawiam serdecznie
U mnie w Regulicach, na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych, też było tak samo. W uzupełnieniu dodam , że chłopcy w zimie na zamarzniętych rozlewiskach na łąkach pod lasem jeździli na lodzie na podkuwkach i na drutach które wyginało się na butach tak żeby nie spadały, chociaż i tak spadały co chwilę. Pamiętam do dzisiaj to piękno dużego zamarzniętego rozlewiska z widoczną pod przeźroczystym lodem roślinnością, pod ośnieżonym lasem, z którego raz wyszła piękna sarna. Tych wrażeń nie da się porównać z jazdą na krytym zatłoczonym lodowisku, w butach z naostrzonymi łyżwami. Oprócz jazdy na lodzie, w Regulicach były dobre warunki do zjeżdżania na sankach stromą drogą o pochyleniu 12% z czterema ostrymi zakrętami z Alwerni do Regulic. Do jazdy…