Łagodne wzgórza, pofalowane pola. Część pokryje się wysokimi trawami kołyszącymi się jak im letni wiatr zagra, a część wschodzącym zbożem posłusznym do pewnych granic człowiekowi. Cienka linia drzew nieśmiało stawia progi w krajobrazie a mimo to widok po horyzont.
Przemierzam spokojnie pola i wzgórza, schodzę do dolinki. Od zachodu co chwilę na niebie pojawiają się samoloty pasażerskie schodzące do lądowania. Nie muszę odwracać głowy z niepokojem, wypatrywać zagrożenia. Dobry czas o poranku.
W południe przyjeżdżam tu z młodą kobietą i dwójką jej dzieci. Już teraz widok robi na niej wrażenie, a kiedy tłumaczę, że gdyby nie chmury - widać byłoby Tatry - jest oszołomiona. Od południa nadlatuje samolot wojskowy. Lena spina się. Z obawą spogląda w niebo. Niespokojny czas.
1200 kilometrów dalej na wschód rozciągają się naddnieprzańskie połoniny. Ojczyzna Leny i jej dzieci.
Może tam teraz na jej dom spadają bomby.
Za kilka dni opuści Rybną i uda się w dalszą podróż do rodziny. Mamy, siostry i dwóch braci. Mąż zostaje. Na Ukrainie. Pytam czy jest zaciągnięty do armii. Lena zaczyna płakać. Pierwszy raz i może ostatni. Żeby dzieci nie widziały.
Nie płacz kobieto. Przyjdzie czas, kiedy pójdziemy na spacer przez połoniny bez lęku spoglądając na niebo...