Zostawiam auto przy Kamiennej i idę. Idę niemiłosiernie długo w piekącym słońcu. Inaczej się nie da. To znaczy - da, idąc od strony jaskiń na Wrzosach lub wodospadów. Wtedy można iść przez las, nad potokiem. W końcu droga doprowadziła mnie do lasu od strony wschodniej. Tu ścieżka postanowiła bym już radziła sobie sama. Mocno zarośnięty szlak, połamane gałęzie, poprzewracane drzewa, a w dole zjawiskowa woda ze złocistym piaskiem. Pragnienie by wejść i się zanurzyć. Uch, chociaż stopy.
Zrobiło się przyjemnie chłodniej - od drzew i potoku. Po prawej stronie pourywane ściany zwietrzałego wapienia, jakieś ostańce, wczepione w ziemię i rozpadliska - głazy. Obietnica starych jaskiń, może takich, których już nie ma - które się zapadły, rozsypały, pozostawiając małe szczeliny widoczne z zewnątrz, skrywające komnaty wewnątrz. Nad jedną z takich szczelin chyba naciek łudząco przypominający malunek nietoperza. Aż chciałoby się zajrzeć w otwór między kruchymi skałami. Próbuję to zrobić wracając, ale jest dość stromo, łapanie się gałęzi i drzew mija się z celem o ile nie naraża na dotkliwsze urazy - bo większość z nich jest sucha i przy próbie uchwycenia łamią się z trzaskiem. Nawet te gałęzie drzew, które wyglądają na młode. A ja już mam całkiem nieźle zakodowane "nie pchać się w kłopoty". No to z pokorą schodzę. Na szlak, który kiedyś musiał być uroczą ścieżką, a dziś jest porozrywaną rozpadlinami pułapką. Rozpadliny są głębokie i co roku jest ich coraz więcej. Coraz mniej miejsca by przejść, coraz więcej wybujałej zieleni - jakby natura chciała wydrzeć ten skrawek z pamięci.