Piękny mroźny dzień i piękne popołudnie. Liczyłam, że na Sznurach uda mi się zobaczyć żurawie wracające z żerowiska albo nawet już osiadłe na łąkach.
Spacer zaczęłam trochę inaczej niż ostatnio - wzdłuż prawego brzegu Rybnianki i lasu naiwnie myśląc, że szybko natrafię na mostek, którym się dostanę na drugą stronę. Mostku ani śladu (a przepraszam - jakiś ślad po nim odnalazłam, ale nie skorzystałam z uwagi na możliwość lodowatej kąpieli), za to z szuwarów przy strumieniu usłyszałam głośny szelest. Próbowałam sprawdzić co też to mogło być, ale to "coś" już dawno rozpłynęło się w powietrzu a ja wracałam do punktu wyjścia - czyli końca lasu i mostku. Główną ścieżką przeszłam tylko kawałek (tyle, żeby ulec urokowi szuwarów i trzcin na tle słońca) i dałam się pochłonąć zaroślom po lewej stronie. Ślady miękkich łap, raciczek, kopytek, kawałek zryty przez dziki. Pomyślałam, że wkraczam na nie swoje terytorium i może właściwie nie powinnam, i że... W takich miejscach chodzę czujnie, z napiętą uwagą. Dźwięk, który więc usłyszałam tak blisko, tak głośno i tak wyraźnie wywołał u mnie atak paniki. Dźwięk przychodzącej wiadomości na telefonie... Ledwo otrząsnęłam się z tego - to dotarłam do "ogródka" gdzie musiały urzędować bobry i to całkiem niedawno. Oczywiście zaczęłam się zastanawiać jak się zachować przy spotkaniu bobra - uciekać? udawać, że mnie tu wcale nie ma? zastygnąć i czekać aż sam pójdzie? Na szczęście spotkania oko w oko nie było i wróciłam na łąki przeskakując wąski w tym miejscu strumyk. Postanowiłam jednak iść jeszcze dalej tak by okrążyć jeszcze ostatni zagajnik. A ponieważ moja uwaga była jeszcze bardziej napięta i zmysły wyostrzone więc nagły hałas z traw omal nie doprowadził mnie do zawału. Sądzę zresztą, że kuropatwę też...
Postanowiłam już kończyć spacer, zwłaszcza, że dzień już powoli się kończył i to dziwne uczucie za plecami...
Uczucie przyjemnej ulgi kiedy siedziałam już w aucie. Na chwilę. Do momentu kiedy okazało się, że koła się kręcą a ja stoję w miejscu. Czyżby jednak jakieś licho???