Dziwne miejsce, jak zjawa, jak wyspa zjaw. Mam więc problem z tytułem. Ciśnie mi się "Drzewa umierają stojąc" ale nie wiem czy mogę sobie pozwolić aż na takie nadużycie. Cmentarzysko olbrzymów?
Wracam z innego spaceru, jest południe i ciągle słonecznie, dość ciepło. Korzystam więc z propozycji pana Stanisława, że mogę przy jego domu zostawić auto i idę dalej.
Strumyk jest mały, wzdłuż niego drzewa, z lewej jest pole. Muszę kawałek nim iść i do butów lepi mi się trochę ziemi. Przeskakuję strumyk i jestem na ogromnym żółtym polu, widzę z prawej Wrzosy i przez chwilę przede mną kilkoro ludzi. Za chwilę znikają mi z oczu, a potem znowu ich widzę i słyszę. Gwizdki do wywoływania ptaków, jeden mężczyzna ma strzelbę na ramieniu. Trochę mi nieprzyjemnie, idę więc wzdłuż potoku i nagle widzę ogromne drzewa. Umierające olbrzymy. Połamane, poszarpane wiatrem giganty ze splątanymi gałęziami. Największe ma ok. 2 metry obwodu. Po drugiej stronie ruiny domu, wiem że się spalił. A te drzewa? Kto i kiedy je zasadził? Robią tak niesamowite wrażenie, że nawet nie jestem w stanie ocenić jakie to drzewa, część z nich to na pewno wierzby - z tych co to w nich diabeł siedzi. Tutaj strumyk już jest pokryty warstwą lodu.
Postanawiam iść teraz w stronę pól, tam gdzie widziałam ludzi, a teraz jest pusto. Pole za to jest wypełnione wodą, pełno jej w kępkach trawy i pomiędzy. Dalej jest pięknie i ciekawie, ale od stóp po głowę czuję, że powinnam wracać. No to wracam. Przeskakuję znowu strumyk i teraz też muszę iść kawałek polem. Tyle, że do mokrych butów lepi się nie odrobina ziemi, a kilogramy. Nie mogę oczyścić butów z tej masy. Nie mogę z takimi wsiąść do auta. Ściągam, zostaję w mokrych (bardzo mokrych i już ubłoconych) skarpetkach i tak wracam do domu. Boso do domu - nie pierwszy raz.