Ranek nie zaczął się najlepiej. Po założeniu butów trekingowych zorientowałam się, że daleko w nich nie zajdę, ale miałam nadzieję jeszcze, że to takie złudzenie optyczne o wpół do piątej rano. Później zrozumiałam, że i ze zjawiskowego wschodu słońca też nic nie będzie, ale trudno. Zawracała nie będę. Mimo, że słońce nie przedarło się przez chmury poranek w Wołowicach był piękny, Powoli zaczęło przebijać się słońce, więc zgodnie z planem i gps pojechałam do Przegini Narodowej nad jeziorka. Choć słowo "pojechałam" jest dużym nadużyciem w tym przypadku. Nawigacja zaplanowała poprowadzić mnie drogą (dróżką) wzdłuż boiska. To nie był najlepszy pomysł "pana nawigatora" i nawet trudno było zostawić auto by iść dalej pieszo, więc zawróciłam. Na szczęście (albo i nie) pokierował mnie właściciel domu, który mijałam. Na szczęście - bo droga "za sklepem, w lewo i za drogą" była dobrą wskazówką, ale już sama droga nie. W każdym bądź razie wylądowałam tam gdzie chciałam niemal na plecach wędkarza, płosząc zapewne wszystko co pływało i siedziało również.
Miejsce okazało się jednak warte trudów przedzierania się, Rzuciło mnie na kolana. Dwa jeziorka otoczone sosnowymi lasami, piaszczyste polanki i ścieżki, bujna zieleń - bajkowy widok.
Wyjątkowe wrażenie potęgują pojedyncze sosny na oberwanych skrawkach ziemi, które wyglądają jak bonsai (tylko trochę przerośnięte). Mniejsze jeziorko, przy którym nikt nie łowił przy brzegu porośnięte było grężelami. Już z daleka widać żółte plamki na wodzie. Musiałam wrócić przy pełnym słońcu.
Jadjąc do domu wiedziałam już, że ta wycieczka była ostatnia i czas się pożegnać. Żaden sentyment nie może wziąć góry. Byliśmy razem dwadzieścia lat - ja i moje trekingi. I przez szacunek do przyjaciela nie zamieszczam tu ich zdjęcia. Żegnajcie!