Jeszcze było ciemno kiedy się obudziłam. No niezupełnie. Albo - zależy w którą stronę spojrzeć. Od wschodu była czerwona łuna brzasku, a odwracając się widziałam rzeczywiście ciemne niebo. To zupełnie normalne przed piątą rano i całość wyglądała zachęcająco i to bardzo. Jeszcze nie było piątej kiedy dojechałam na miejsce. Cicho wysiadałam i zamykałam drzwi od auta, żeby nie budzić mieszkańców - co właściwie nie miało żadnego sensu bo psy rozszczekały się tak głośno, że pewnie nawet na Nowym Świecie zrywano się z łóżek.
O radości psiego powitania zapomniałam po około pięćdziesięciu metrach kiedy zobaczyłam przed sobą sady i ule rozdarte światłem wschodzącego dnia. Ruszyłam jeszcze do przodu, bo przede mną powinien pojawić się klasztor na Bielanach. Wtedy poczułam, że kropi. Czemu mnie to tak zaskoczyło? No cóż - ciemne niebo od zachodu było zwyczajnie ciemnym niebem z deszczowymi chmurami. Postanowiłam nie poddawać się jeszcze jakiś czas i poczekać aż wyjdzie kula słońca nad horyzontem. A krajobraz już miałam nieco inny przed sobą. I to niebo od wschodu - wszystkie odcienie czerwieni i żółci. A kiedy się odwróciłam - to granat. Deszcz jednak też nie dawał za wygraną i w końcu postanowiłam wracać. Odwróciłam się i zobaczyłam ogromną tęczę. Patrzyłam i nie mogłam uwierzyć - chyba dlatego, że nie było jeszcze słońca i niebo za tęczą dość ciemne. Odwracałam się w lewo i w prawo - słońce jeszcze nie pojawiło się, tęcza była coraz mocniejsza. W końcu i ognista kula zaczęła wyłaniać się zza wzgórza. A do tęczy zaczęła dołączać druga, choć już nie tak wyraźna. No cóż, tęczy nie ma jednak bez deszczu - a ubranie zaczęło przemakać i chowanie aparatu pod kurtkę też nie miało sensu. Wracałam w deszczu i co chwilę odwracałam się - było warto.
miejsce na wzgórzu - zobacz na mapie