Nic specjalnego, typowy jak dla mnie początek dnia. Obudziłam się bladym świtem - chociaż nie - każdy kto wstaje przed wschodem słońca wie, że wpierw niebo jest różowe i dopiero po chwili blednie. No więc wstałam różowym świtem, obowiązkowo wypiłam kawę i ruszyłam na Wołek kiedy niebo bladło. To najgorszy moment na robienie zdjęć, ale czekałam na wschód.
Szłam w stronę spodziewanego słońca kiedy przy jedynym mijanym domu usłyszałam zamieszanie. Przyznaję, że zrobiło mi się zimno bo spodziewałam się ataku albo przynajmniej gonitwy brytana gdy tymczasem na wprost mnie wybiegły radośnie podskakujące uszy na czterech krótkich łapach. Pies najwyraźniej nabrał ochoty na poranny spacer bo ochoczo ruszył za mną na moje zaproszenie, ale tylko główną ścieżką. Później zawrócił a ja zeszłam nieobsianą bruzdą. Stałam na skraju rumiankowego pola. Skromne, by nie powiedzieć pospolite ziele w obfitości swej wyglądające niczym zaczarowany ogród. Za chwilę zaczęło wschodzić słońce i oświetlać ażurowe liście i drobne płatki, samo przypominało złotą główkę rumianków. Chciałam zachować ten magiczny obraz pod powiekami, nie czekałam więc aż pole zaleje powódź światła. Wróciłam na główną ścieżkę, przede mnie wybiegł radośnie merdający ogonem pies, który podprowadził mnie kawałek i napojona obrazem białych kwiatów jak ich naparem wróciłam do domu.